Ciche i spokojne południe Majorki

Wszystko, co dobre kiedyś kończy…, nie oznacza to wszak, że codzienność, do której będzie mi dane niebawem wracać, nie jest dobra. Bywa męcząca, lecz czy można ją nazwać codziennością skoro każdy dzień jest inny? Trafniejszym będzie, więc powiedzieć, że wszystko, czy to dobre czy też złe, ma swój początek i koniec. Wakacji na Majorce również nastawał koniec. Nastawał, bo pozostał jeszcze jeden dzień, ostatni dzień. Taki dzień ma swoje zalety, bo nie trzeba się zastanawiać, który cel podróży wybrać, ponieważ na ostatni dzień został ostatni cel. Odkładany od dawna, bo daleki, ale skoro jest, to trzeba go zdobyć. Tak też, tego dnia, zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w wyznaczonym celu, a był nim Cap de Formentor.

Cap de Formentor to najdalej na północ wysunięty skrawek wyspy. Dla nas oznaczało to, że musimy przejechać całą wyspę w poprzek. Droga z początku nudnawa i autostradowa, pod sam dopiero koniec zmieniła się w krętą górską przygodę na czterech kołach. Z zakrętu na zakręt skały stawały się coraz wyższe, a morze jakby coraz bliższe. Na samym końcu skalnego przylądku, stoi sobie latarnia morska, a na samym końcu tej asfaltowej serpentyny stało sobie milion aut, tworząc śliczny zator. Co, jak co, ale sądziłem, że jedyne korki, jakie na Majorce spotkam, to będą te wyciągnięte niezdarnie z butelek hiszpańskiego wina.
Sama latarnia szybko się jednak znudziła i już po trzech okrążeniach powzięliśmy decyzję by jechać dalej, a w zasadzie to wracać. W drodze powrotnej miałem w planach jeszcze mały postój i spacer na szczyt w góry, w celach fotograficznych. Odnalazłem parking, który wypatrzyłem w drodze do latarni, zostawiłem samochód i ruszyłem w górę, analizując w głowie kadry i kompozycje. Droga wiodła brukowanym, bardzo krętym chodnikiem. Choć dobrze się nią szło, szybko stwierdziłem, że zamiast iść zakosami, dużo szybciej będzie pójść po prostu na wprost, trochę na przełaj. Szybko zacząłem zdobywać kolejne metry nad poziomem morza, a wraz z wysokością rosły moje ambicje, co do zdjęcia latarnia.
W końcu po dłużej wspinaczce i kilku przerwach na fotopstryki, dotarłem na szczyt góry, z której to miałem wykonać piękne ujęcie latarni morskiej. Miałem, bo jak się okazało, popełniłem błąd w planowaniu i wszedłem nie na tę górę. Ta właściwa stała przede mną i śmiała się. Tym razem odpuściłem, w końcu musi być coś, co może jeszcze kiedyś przyciągnie mnie na tę wyspę. To zdjęcie będzie właśnie taką niezrealizowaną rzeczą, która przez następne lata będzie mnie wzywać na Majorkę.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Po zaliczeniu kolejnych punktów widokowych dotarliśmy w końcu do Portu, gdzie w planach był obiad i krótkie zwiedzanie. Ostatni obiad na wyspie przyćmił niejako, przynajmniej w mojej głowie, wspomnienia z portu, który nie zachwycił i pozostawił trwałego wrażenia. Jedyne, co pamiętam, że było w nim niewiarygodnie cicho i spokojnie w porównaniu z El Arenal, gdzie tabuny turystów tłoczyły się na plażach i śmieciły, niszcząc tym samym ostatki wiary w ludzkość.
I tak dobrnęliśmy do końca urlopu, końca przygody i powrotu do pełnego nowych przygód życia codziennego. Po powrocie do hotelu, kolacji i pakowaniu, nastał jeszcze czas na ostatnie spotkanie i pożegnanie z nowo poznaną  przyjaciółką, która umilała mi wieczory na wyspie. Butelka rumu, bo o niej mowa, powoli pustoszała, lecz jeszcze nie całkiem pusto stała na barowej półce. To był nasz ostatni wspólny wieczór razem, nie zamierzałem marnować go na pogawędki z innymi trunkami. Dziś nie było miejsca na eksperymenty, byłem tylko ja i ona. Bursztynowa piękność o mocy pięciu bawołów i smaku głębszym niż rów mariański. Czy spotkamy się jeszcze? Czy będzie mi dane raz jeszcze zasmakować twej słodyczy o pani? Nieważne, niech dziś trwa wiecznie, a jutro się zobaczy…
Może w strefie wolnocłowej spotkam jedną z twoich sióstr…
Do następnego
Qbala Kapelusz

Pozostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *