Zadzwonił budzik wyrywając mnie ze snu, choć nawet nie wiem czy można nazwać to snem. Cyfry na zegarku układały się w niedorzeczną wartość 03:00. Środek nocy a ja muszę wstać i za godzinę siedzieć już za kierownicą, by zlizywać kolejne kilometry z szorstkiej, betonowej autostrady i rozkoszować się ich słodko gorzkim smakiem. Słodkim, bo nie ma nic lepszego od jazdy po pustej autostradzie w środku nocy. Gorzkim, bo nie ma nic gorszego niż jechać niewyspanym po często monotonnych autostradach. Jeszcze chwilę – szepnąłem do komórki i pogłaskałem przycisk drzemki.
Umówieni byliśmy na dworcu, w małej miejscowości, w niemieckiej krainie zwanej Eifel. Choć dworzec to dużo powiedziane. Gdy odnalazłem mały parking położony obok drewnianej budy, która to sąsiadowała z peronem i biednym jednotorowym szlakiem kolejowym, spojrzałem na zegarek – 20 minut przed siódmą. Mogę się zdrzemnąć.
Pogoda była typowo niemiecka, a przynajmniej mi Niemcy zawsze się z taką kojarzyły. Niebo zasłane chmurami, z których od czasu do czasu popadywał deszcz.
Uczyniłem zakupy na kolejne dni, a skoro już znalazłem się w większym miasteczku to postanowiłem je obejrzeć. Miejscowość całkiem urocza, z zamkiem na wyposażeniu. Trzeba jednak przyznać, że zamek, twierdza, umocnienia lub chociaż ruiny którejkolwiek z tych budowli, są w wyposażeniu standardowym większości niemieckich, choć trochę większych miejscowości.
Wziąłem aparat w dłoń i ruszyłem krętymi uliczkami nowo poznawanej mieściny. Czubki butów skierowałem w stronę zameczku na szczycie i uczyniłem pierwsze kroki.
Na górze okazało się, że w zabudowaniach zamkowych mieści się schronisko młodzieżowe i aktualnie oblegane jest przez wycieczkę szkolną. Tabun krzykliwych dzieci rozsianych po dziedzińcu skutecznie mnie odstraszył. Zmieniłem, więc kurs i tym razem skierowałem się w stronę stawu w miejskim parku. Chcąc skrócić drogę wylądowałem na prywatnym podwórku, z którego tym razem przepędziły mnie, nie dzieci, lecz psy.
W końcu dobrnąłem do parku, gdzie zająłem jedną z przywodnych ławeczek. Dochodziła godzina piętnasta. Z nieba powoli zaczynało kropić i z każdą chwilą deszcz przybierał na sile. Mój organizm również zaczął domagać się dodatkowej dawki snu, którego tej nocy, przyjął zbyt mało. Przedsięwziąłem, więc powrót do hotelu, by naładować baterie snem, lecz to jeszcze nie koniec zwiedzania na dziś.
Obudziły mnie promienie zachodzącego słońca, a raczej Słońca, które dopiero ma w planach zajść i te plany nie są jeszcze do końca sprecyzowane w czasie, jest lecz już tak nisko, że wpada przez okno i uderza fotonem w oko. Szybko oszacowałem pozostały mi czas i spojrzałem na mapę w poszukiwaniu ciekawych miejsc na wieczorną sesję. Jakieś 25 km stąd jest zapora wodna, długo się nie zastanawiając wsiadłem do auta i pomknąłem w stronę zachodzącego słońca.
Ale ty jesteś wielka! – pomyślałem, na widok betonowego olbrzyma. I po co Ty tu jesteś. Ogromna zapora wodna i gdzie? Na jakimś wigwizdowie gdzie nie ma prawie nic.
Tylko ja na Ciebie wleźć? – Zwróciłem się po raz kolejny do zapory, lecz ta wciąż stała milcząc. Może i lepiej, bo w jej położeniu, choćby najmniejsze jęknięcie z jej strony, mogłoby oznaczać coś bardzo złego. Nie martwiłem się więc bardzo, że moja nowo poznana koleżanka pozostaje niewzruszona, nawet mnie to cieszyło. Znalazłem dróżkę przez las i rozpocząłem wspinaczkę z nadzieją na piękny zachód słońca. Wspinaczka nie trwała długo, lecz na zachód słońca i tak było już za późno…
Słońce zaszło, zabierając ze sobą ostatnie resztki jasności. Niby nic, jutro przecież pojawi się znów. Złożyłem statyw, spakowałem plecak i poszedłem w stronę samochodu, dróżką przez las. Wtedy zdałem sobie sprawę, że gdy nią wchodziłem miałem coś, czego teraz mi brak. Nic nie zapomniałem, po prostu zostało mi to brutalnie zabrane, ale jak się idzie fotografować zachód słońca, trzeba być przygotowanym na powrót po ciemku. Ja nie byłem…
-Au…!!! MOJA STOPA!!! Głupi Korzeń…. Ktoś tu jest? – Cisza – Nie? – Cisza – Na pewno? – Cisza.
Hmm, następnym razem będę pamiętał, by wziąć ze sobą latarkę. I tak, od tego czasu, stale mam przynajmniej jedną w aucie.
Widzę, że szukając spokoju, spacerowałeś bez telefonu, bo LED chyba całkiem nieźle działa w roli latarki 😛
Miałem telefon, ale mój LED w telefonie nie dawał rady za bardzo