Bezgłośny krzyk nocy przeszedł przez dolinę, gdy poranne słońce zatopiło swe bezlitosne promienie w mroku, a on zawył z bólu bezdźwięcznie. Codzienna walka nocy i dnia właśnie się rozpoczęła i noc wiedziała, że w tym starciu nie ma szans. Niczego nieświadomy Kapelusz spał w busie pod nieczynnym wyciągiem narciarskim, pośród wielu innych kamperów. Dzień witał wszystkich przepięknym słonecznym porankiem. Jeszcze więcej uroku dodawały zielone wzgórza otaczające parking. Pośród naturalnej ciszy przerywanej tylko drobnymi podmuchami wiatru i śpiewem ptaków, podróżnicy budzili się do życia.
Ta sielanka mogłaby trwać wiecznie, ale nowe przygody wzywają, kolejne punkty na mapie chcą zostać odwiedzone, bus chce jechać dalej, a kapelusz pragnie nowych przypinek. W tym otaczającym mnie wokół koncercie życzeń, nie pozostało mi nic innego jak tylko wstać, zjeść śniadanie i ruszyć dalej. Pod wpływem stresu ze strony moich nieożywionych współtowarzyszy podróży tak się pospieszyłem, że odrobinę za wcześnie otworzyłem drzwi mojego ruchomego domu. Albo za późno wyłączyłem alarm, fundując okolicznym, tymczasowym sąsiadom pobudkę w dźwiękach wyjącej syreny. I nie była to syrena morska, ale taka zwykła schowana pod maską.
Po szybkim śniadaniu, pospiesznie opuściłem miejsce postojowe. Oficjalnie z powodu kolejnych międzycelów mojej włóczęgi. Przynajmniej tak sobie wmawiałem, unikając wzroku innych kamperujących. Dziś mapa prowadziła mnie do Szwajcarii, nad największy, pod jakimś względem, wodospad w Europie – Rheinfall. Po drodze dane mi było przejechać pięknymi, krętymi drogami Schwarzwaldu. Nim się spostrzegłem, byłem już w Szwajcarii i omijając autostrady dotarłem do celu.
Niesamowita potęga płynącej z Bodensee wody, która następnie przepływa przez Niemcy i Holandię, by wpaść w końcu do Morza Północnego, robiła ogromne wrażenie i całkiem donośny huk, hałas i zgiełk. Aż zacząłem się zastanawiać czy aby go nie wyłączają na noc, gdy idą spać. Ponieważ jednak nie znalazłem włącznika, wyszedłem z założenia, że wyłączyć wodospadu się nie da, a trochę szkoda…
Samochód zaparkowałem pod zamkiem. Następnie krętą ścieżką schodziłem coraz niżej i niżej, obserwując wodospad z różnych, położonych czasem całkiem blisko przepływającej wody, punktów widokowych. Próbując w jakiś sposób znaleźć sobie miejsce pośród przepychającego się tłumu turystów, starałem się, jak zwykle, zrobić najlepszą fotkę. W poszukiwaniach kolejnych, ciekawszych motywów, zauważyłem łódki pływające po rzece. I wtedy w głowie pojawiła mi się myśl, bo sfotografować tę wielką masę wody, z poziomu rzeki, a najlepiej zrobić to na jej środku.
Żeby jednak podpłynąć łódką pod sam wodospad, najpierw trzeba przeprawić się inną łódką na drugą stronę rzeki. W ten sposób kupując jeden bilet, dostałem trzy rejsy trzema różnymi łódkami. Szybko przepłynąłem na drugą stronę, a w oczekiwaniu na kolejny rejs, oddałem się eksploracji drugiego brzegu rzeki.
Rejs łodzią obejmował nie tylko podpłynięcie pod sam wodospad, ale również spłynięcie w dół rzeki, aż do granicy niemiecko-szwajcarskiej. Już za pierwszym zakolem szum wodospadu ucichł. Ren leniwie płynął dalej w kierunku Frankfurtu, nie dając po sobie absolutnie znać, że paręset metrów wcześniej, był uczestnikiem gromkiej kipieli. Łódka coraz leniwiej kołysała się na falach, a kapitan z zapałem opowiadał o wszystkim, co widzieliśmy w wokół, z jeszcze większym zapałem używając umlautów.
Nasz mały jacht zawrócił w końcu, i dobrze, bo zaczynało się robić nudno, a następnie skierował się znów w stronę wodospadu. Woda stawała się coraz bardziej wzburzona, huk wzmagał na sile. Silnik ryczał coraz głośniej, a my byliśmy coraz bliżej kipieli.
W końcu nawet wielka moc dwóch silników spalinowych nie wystarczyła by pchać nas wyżej i wtedy silnik ucichł, a łódź dryfując oddaliła od wodospadu. Kapitan spróbował ponownie, ale i tym razem nie udało mu się wpłynąć pod wodospad, odpuścił więc, lecz tym razem skręcił w drugą stronę, tak by i ci z prawej burty mogli po fotografować.
Wróciłem do zamku, przejrzałem sklepy z pamiątkami, kupiłem przypinkę do kapelusza i pojechałem dalej. W głowie przyświecała mi jedna myśl „skąd cała ta woda?”. Skierowałem się więc tam, skąd Ren wypływa i po około godzinie stałem już nad Bodensee i gotowałem obiad w busie, a Ren płynął….
No dobra, może nie bezpośrednio nad jeziorem, ale za to miałem świetną panoramę z góry. Po zjedzeniu obiadu poszedłem na kawę i ciastko przyprawione widokiem. A ponieważ dzień był jeszcze młody i na poszukiwania noclegu miałem wciąż dużo czasu, ruszyłem dalej w kierunki Jury Szwabskiej. Szwabskiej nie dlatego, że u szwabów, ale dlatego, że w Szwabi. Czyli w sumie u Szwabów.
Po kolejnej godzinie i jeszcze czterdziestu minutach jazdy dotarłem do Blaubeuren, gdzie znów w zielonych okolicznościach zieloności, znalazłem nocleg nad niebieską rzeką. Miałem jeszcze nawet trochę czasu na zwiedzanie i na gin z tonikiem, ale fotografowanie zostawiłem sobie na dzień następny. Bo ten dzień, właśnie przegrywał walkę z nocą, która pełna sił znów powróciła i postanowiła zapanować nad światem. Przynajmniej do czasu, aż przyjdzie kolejny dzień.
Pozdrawiam
Qbala Kapelusz
Pozostaw komentarz