Długi weekend w Schwarzwaldzie – dzień pierwszy

Krople deszczu stukały miarowo w dach stojącego, gdzieś pośród schwarzwaladu, busa. Gruba warstwa chmur pokrywała niebo, chroniąc ziemię przed ujrzeniem Słońca. Wschód, nawet jeśli był, to trudno było stwierdzić, kiedy i gdzie. Wszędzie panowała głucha cisza, zakłócana stukaniem kropel deszczu, oraz z rzadka przejeżdżającym samochodem. Świat wokoło dopiero budził się do życia, a ponieważ dzień nie chętnie zapraszał do pobudki, to też świat robił to bardzo leniwie i ospale. Równie leniwie gotowały się jajka na kuchence w busie i równie leniwie wstawał śpiący w busie właściciel brązowego kapelusza. Poprzedni dzień pożegnał go pięknym pomarańczowo-czerwonym zachodem słońca. Pożegnał go, jadącego autostradą na południe Niemiec, do krainy czarnego lasu. Niestety na miejsce dojechał już po ciemku, a nad ranem jego nadzieje na piękny pomarańczowo-czerwony wschód słońca prysły. Przed nim jednak jeszcze trzy szanse na taki wschód podczas tej wyprawy i tyle samo na podobny zachód. Teraz jednak należało wstawać, by tych kolejnych szans nie zmarnować. Wstać i przywitać dzień, który szykował dużo zwiedzania i długą podróż na południe Niemiec.

Deszcz stukał dalej o blaszany dach busa, kap, kap, kap. Jajka gotując się pukały o blaszane dno garnka puk, puk, puk. Kiwający się na kuchence metalowy ekspres do kawy stukał również stuk, stuk stuk. I w tej orkiestrze stuków i puków ubrałem się, umyłem i zjadłem śniadanie by następnie, czym prędzej ruszyć fotografować miasto, którego niedane mi było zobaczyć poprzedniego wieczora.

Deszcz okazał się nie być tak groźny, jak zwiastowało to pukanie o blaszany dach, a dzień, nie tak brzydki, jak zwiastowały to wiszące nisko, ciężkie chmury. Znajdowałem się w miejscowości Gernsbach. Dla mnie był to wstęp do zwiedzania Schwarzwaldu, próbowania miejscowych win, oraz zobaczenia wielu cudów natury, a tego wszystkiego miałem doświadczyć przez następne cztery dni. Tymczasem za oknami busa rozpościerały się winnice i panorama na bezkresne lasy, czarne lasy.

Dochodziła godzina dziesiąta, a kartę pamięci zapełniała kolejna dziesiątka zdjęć. Od dobrej godziny skakałem między krzakami winogron, spacerowałem ścieżkami pośród drzew i mokłem przybierając różnorodne pozycje fotograficzne, ale nie widziałem żadnego człowieka. Może to pogoda, a może święto wniebowstąpienia spowodował lenistwo wśród mieszkańców. Ja jednak nie miałem czasu na leniuchowanie, wsiadłem w kampera i ruszyłem dalej po wyznaczonej wcześniej trasie przez czarne lasy.

Droga wiła się pomiędzy drzewami, co chwila zmieniając kierunek. Wiodła to w górę to w dół. Przez lasy, przez miasta, przez pola i łąki. Zdawało się, że jedyną stałością, jest sukcesywne zmniejszanie szerokości jezdni. Zakręty stawały się coraz ostrzejsze, a wymijanie coraz trudniejsze. Na szczęście zanim droga całkowicie się skończyła, dotarłem do kolejnego celu, górującego nad wioską Durbach, zamku Staufenberg. W zamku oprócz knajpy oferującej różnorakie gatunki wyłącznie miejscowych win, znajdziemy również sklep oferujący jeszcze większy wybór win i win musujących. A z zamkowego tarasu, przy lampce wina można podziwiać winne uprawy na zboczach wzniesień otaczających wioskę Durbach, a dalej rozpościera się panorama na wielką krainę czarnych lasów. Podobno… Bo to wszystko można zrobić, gdy świeci słońce, a nie, gdy nad wzgórzami unosi się mgła, a taras moknie w strugach deszczu.

Jak już wspominałem, zamek leży na wzniesieniu, na które prowadzi przepiękna, choć wąska dróżka między winoroślami. Biorąc pod uwagę rozmiary drogi, oraz dość spory parking u podnóża góry, stwierdziłem, że zamek należy zdobyć piechotą. A ponieważ właśnie się rozpadało, a wina nie należy pić na pusty żołądek, zanim rozpocząłem wspinaczkę, postanowiłem zjeść obiad, z nadzieją, że w międzyczasie przestanie padać.

Po obiedzie deszcz zelżał, ubrałem, więc kurtkę przeciwdeszczową na siebie i na plecak, w którym przed deszczem krył się aparat, i ruszyłem do zamku. Deszcz jednak nie odpuszczał i szybko postanowił zmoczyć nadgorliwego turystę. Gdy dotarłem do zamku, można było mnie wyżymać. Jak się okazało na górze był parking, na którym spokojnie zmieściłbym się busem i nie musiał bym moknąć w drodze na górę. No nic, na pocieszenie kupiłem sobie tabliczkę czekolady w czekoladziarni pod zamkiem. Następnie wspiąłem się jeszcze wyżej, by spróbować miejscowego wina.
W drodze powrotnej deszcz był mi już obojętny. Po prostu po przyjściu do mojego jeżdżącego domu przebrałem się, wypiłem gorącej herbaty i ruszyłem dalej.

Od zamku droga wróciła do normalnej szerokości. Mogłem zatem komfortowo dojechać do Tribergu, gdzie czekał na mnie największy wodospad w Niemczech oraz największy Zegarek z kukułką na świecie. Znalezienie parkingu okazało się całkiem łatwe, szybko więc ruszyłem na szlak ku wodospadowi. Wejściówka niestety płatna, ale przecież to największy wodospad w kraju piwa i ziemniaka, to trzeba zobaczyć i oczywiście sfotografować.

I znów do góry, choć w sumie to, po co? Przecież wodospady najlepiej ogląda się z dołu. Dobrze przynajmniej, że już nie pada. Noga za nogą do góry i wyżej i wyżej, bo skoro już tu jestem to trzeba się zmęczyć. Jeden krok – pac, drugi krok – pac, trzeci krok – pac. Jeden turysta – blablabla, drugi turysta – blablabla, trzeci turysta – ja, ja, blabla. Jedna kaskada – szuuuuuu, druga kaskada – szuuuuuu, trzecia kaskada – szuuuu. Ten wodospad to taki wielki szu. Wielki szu w lesie. Największy szu w Niemczech. Mózg zaczął sobie szukać zajęcia i ugrzązł gdzieś w idiotycznych rozważaniach. Dobra stary szukaj kadrów! Szukaj kadrów!

W dół poszedłem inną drogą, bo po co oglądać dwa razy to samo. Wtedy dowiedziałem się, że wejście płatne jest tylko do godziny 18, a później nikomu się nie chce siedzieć w budce i kasować bileów. Ruszyłem drogą przez las w dół, zastanawiał mnie tylko samochód, który stał obok budki z kasą, jak on tu wjechał? Dowiedziałem się tego dość szybko, bo wyprzedził mnie w drodze na dół, a za kierownicą siedziała pani z budki biletowej. I nie żeby to była jakaś terenówka, tylko zwykły Peugeot 206.

Sam Triberg obfituje w sklepy z rękodziełem z drewna, szczególnie w zegary z kukułką, oraz w sklepy z przetworami miejscowymi, głównie mięsem. Najbardziej jednak rzucił mi się w oczy jeden sklep przy głównej ulicy, reklamujący się tym, że posiada tysiąc zegarków, a na elewacji miał trzy misie. Dwa z nich robiły zegarki z kukułką, a jeden jeździł na linie góra dół.

Opuściłem kolejną miejscowość. Na dziś pozostało mi jedynie znaleźć nocleg. Znów jechałem krętymi drogami przez pola, łąki i lasy. Droga znów wiła się, zwężała i rozszerzała, niektóre drogi były zamknięte, co zmusiło mnie do przejazdu innymi, na których bus mieścił się prawie na styk. Nie mogłem się nudzić, a największe widowisko dopiero miało się zacząć, bo oto chmury deszczowe, które towarzyszyły mi przez cały dzień, nagle się rozwiały. Specjalnie dla mnie i tylko po to bym mógł zobaczyć zachód słońca. Znalazłszy więc pierwszą dróżkę, którą mogłem opuścić główną drogę, zjechałem, zatrzymałem busa i poszedłem fotografować.

Gdybym miał aparat na kliszę, to w tym miejscu wypstrykałbym jej cały zapas. Zaaferowany fotografią dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z tego, że stoję pod domem, który prawdopodobnie ma najlepszy widok z okien w całych Niemczech. Samotnie stojący pod lasem, z drugiej strony mając otwarty widok na górzystą panoramę czarnych lasów.

Słońce powoli zachodziło. Migawka aparatu pstrykała. Statyw jęczał ze zmęczenia. A przede mną jeszcze dziesiątki kilometrów do przejechania dzisiaj. Z żalem, ale musiałem zostawić fotograficzną miejscówkę i ruszyć dalej. Na szczęście pojawiła się nadzieja na piękną pogodę następnego dnia. Ale co to? Z tej perspektywy jeszcze nie fotografowałem, no to jeszcze chwilka, jeszcze jedno zdjęcie. No może dwa….

W końcu ruszyłem dalej, wciąż z zapartym tchem oglądając krajobraz za przednią szybą kampera. Góry za oknami rosły, droga kręciła coraz bardziej, a kolory z każdą chwilą czerwieniały. Silnik mruczał łagodnie, zdawał cieszyć się jazdą po krętych górskich drogach. Z głośników słychać było głos Eddiego Veddera śpiewającego o wyruszaniu na przód, o wyruszaniu w wszechświat. Wszechświat, który zdawał się mnie zapraszać i mówić, „Choć dalej, wejdź głębiej, a pokażę Ci więcej”. Nie musiał mnie długo namawiać, jego zaproszenie skusiło mnie wraz z pierwszymi promieniami słońca rozświetlającymi dzisiejszy wieczór.

Do następnego!
Qbala Kapelusz

Pozostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

2 komentarze