Przepiękne plaże i urokliwe zatoczki Majorki

Nastał czwartek. Dzień z dawna zapowiadany słonecznym i zaplanowany plażowo. Co, jak co, Kapelusz na plaży dobrym pomysłem nie jest. Otóż ani Kapelusz nie przepada za plażą, ani plaża za Kapeluszem. Ale skoro to, z czego najbardziej słynie Majorka, to piękne plaże, musiał się Kapelusz z plażą przeprosić i dziarsko wyruszyć na spotkanie piaska. Jednak i plaża i Kapelusz w relacji między sobą pozostawali raczej oschli. Już na samym początku została wyznaczona wyraźna granica pomiędzy tymi dwoma bytami. Granicę, niczym mur berliński, wyznaczył ręcznik. Tak odgrodzony został byt sypki o bytu kapeluszowego. Cóż robić na plaży, gdzie krajobraz zmienia się z prędkością wystarczającą do upolowania sałaty. Gdy więc skończyły się nowe kadry, a i aparat stwierdził, że byt pylasty nie jest jego najlepszym przyjacielem, położył się kapelusz, rondem horyzontalnie, na ręcznikowym murze. Tak stworzony został mur kolejny, tym razem mentalny. Książka stanowiła kolejną barierę między plażą a Kapeluszem, lecz tym razem nie od piasku, nie od wody, a od ludzi i wydarzeń okalających.

Czy plaża nie jest nudna? Człowiek czuje się na niej niczym bitki wołowe w piekarniku. Jest gorąco, pali słońce, człowiek smaruje się oliwą, a później trzeba pamiętać by przewracać się z jednego boku, na drugi, co by równomiernie się przypiec. A gdy się zapomni? Tak jak z bitkami – przypalą się. Chcąc tego uniknąć pozostałem w koszuli, a książką ocieniłem sobie twarz. Gdy treść książki rozmyła się gdzieś między kartonami z przeróżnymi myślami, zacząłem rozważać sens krajobrazu. Jak można tak zwyczajnie marnować czas na nieustanne obserwowanie tego samego, niezmieniającego się krajobrazu. Krajobrazu płytkiego i niezastanawiającego. Pan Buczek stworzył wielką ziemię z krajobrazem tak zróżnicowanym, że życia mi nie wystarczy, aby to wszystko zobaczyć. Mimo to, ja siedzę na jednej plaży, która w założeniu miała być super hiper, a jest, jaka jest… zwykła. Myśl o traconym czasie tak mnie poruszyła, że książka spadła mi z nosa i światło słoneczne przywróciło mnie do rzeczywistości. Wstałem. Rozejrzałem się, żeby upewnić się czy aby na pewno nie ma nic więcej ciekawego do fotografowania. Światło było nie ciekawe – południe. Wszędzie tabuny i piach, a po sąsiedzku morze. Cyknąłem raz może dwa i z nową myślą w głowie, poszedłem ją lepiej przeanalizować przy filiżance kawy.
Tego dnia, w drodze z plaży, zwiedziliśmy jeszcze kilka mniejszych zatoczek, po czym wróciliśmy do hotelu, bo fabuła książki okazała się być wciągającą. Na fotografowanie miał jeszcze nadejść czas. Odczekaliśmy, więc do kolacji – po to, by późniejsza myśl o niej, nie rozpraszała mnie przy fotografowaniu – i po sutym posiłku ruszyliśmy do wcześniej wybranego miejsca. Oczywiście okazało się, że nie można tam dojechać samochodem, więc cel został lekko zmodyfikowany. Świtało idealne, aparat naładowany, statyw w pogotowiu i wtedy właśnie…. O zdradliwa wena, raz jest, raz jej nie ma…
Nie było jej! Zniknęła. Całkowity brak pomysłu, co robić. Usiadłem i podziwiałem widok, był dużo piękniejszy od tego na plaży. Niby znów siedziałem, krajobraz znów zmieniał się tylko z lekka. I niby znów to samo, znów traciłem czas na statyczny widoczek. Jeden widoczek. Ale coś było inaczej. Niby stałem w miejscu, ale w duszy przeżywałem wielką podróż po poszczególnych elementach krajobrazu. Analizowałem całość i każdy szczegół z osobna. Tego dnia to był mój widoczek. Z pośród miliardów różnych widoczków z całego świata, dziś ten był mój i tylko mój.
Nie przywróciło to weny. Oddałem się, więc już sprawdzonemu wcześniej, fotografowaniu łódek.
Światło było sprzyjające, uwieczniłem, więc również źródło mej motoryzacyjnej niedoli i samochodowego niezrozumienia. Ale tak to jest, gdy po hiszpańskiej ziemi, choć nawet tak zniemczonej jak Majorka, jeździ się Fiatem. To tak jakby pić szampan w Weronie, zamiast Lambrusco. Do Majorki zdecydowanie lepiej pasuje zniemczony, jak i ona, Seat.
Postarałem się również oddać, choć w odrobinie to, co wtedy na skałach zobaczyłem. I choć efekt nie był zadawalający, nie poddaje się, walczę dalej, jeszcze jeden dzień, może właśnie jutro zrobię fotkę życia.
I tak kolejny dzionek dobiegł końca. Słoneczko schowało się za górami, by rano znów wyłonić się zza morza. Co będzie robiło całą noc? Czy zatęskni za mną? Czy nad ranem wyłoni swoją pyzatą mordkę i opromieni mnie swoim uśmiechem? Nie wiem… Nasza mateczka Ziemia wykonała kolejny obrót. Poczciwa starowinka. Tak sobie czasem myślę, czy nie przekracza ona przypadkiem dozwolonej prędkości na tym odcinku? Czy się zmęczyła? A może zakręciło jej się w głowie?
Pochłonięty rozmyślaniami nawet się nie spostrzegłem, gdy dotarłem do Hotelu i…
-Amigo! Rum z lodem? – Zapytał znajomy już głos.
-Skosztuję odrobinkę…
Do następnego Przyjaciele!
Qbala Kapelusz

Pozostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

1 Komentarz