Pierwszy poranek – pierwszy chłód
Chłód poranka obudził mnie po raz kolejny, tak jakby choć na chwilę dał mi zasnąć. Noc minęła, a przez zaparowane szyby auta zaczęła sączyć się jasność poranka Po godzinach nierównej walki z chłodem i nierównym podłożem w końcu przyszedł sen. Płytki, ale wystarczająco energetyczny, by stawić czoła kolejnemu dniu. Teraz trzeba znaleźć w sobie siłę żeby wstać. Wyjść z ciepłego śpiwora – choć ciepły to zdecydowane przeszacowanie – i wejść w mroźny poranek. Ten trening siły mentalnej będę musiał powtarzać każdego z następnych sześciu poranków. Chłodnych, ale cudownych poranków, bo ten chłód to przecież część przygody, jaką serwowała nam ta przepiękna, upchnięta gdzieś na północy Atlantyku wyspa. Tak minęła pierwsza noc na Islandii, na niewielkim kempingu w Rejkiawiku. Poprzedniego dnia, po przylocie załapaliśmy się jeszcze na malowniczy zachód słońca na zachmurzonym niebie obok latarni rozświetlającej mrok nad Atlantykiem.
Pierwszy dzień – pierwsze fascynacje
Pierwszy dzień zdecydowanie zdominowany został przez lejącą się nieustannie z nieba wodę. Pogoda niby miała się tutaj zmieniać co przysłowiowe pięć minut. Ale dotyczy to chyba tylko chwil, gdy świeci słońce. Niezrażeni jednak niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi i podekscytowani wyprawą parliśmy przed siebie, by jak najlepiej wykorzystać dany nam czas. Fascynacja jest jak narkotyk, dzięki niej nawet najmniejszy wodospad wydaje się niesamowity. Chociaż czekają jeszcze setki piękniejszych. A trekking do gorących źródeł podczas deszczu wydaje się świetnym pomysłem. W rzeczywistości nie był on taki zły, ale później również czekały piękniejsze miejsca. Wreszcie od dawna wyczekiwane gejzery i pierwszy potężny wodospad Gullfoss. Wtedy deszcz już rzeczywiście nie robił większej różnicy, bo woda i tak lała się z każdej z możliwych stron skutecznie mocząc wszystkich i wszystko wokół.
Dopiero pod wieczór skończył się deszcz i nawet słońce pokazało odrobinę swojego oblicza, pozwalając na spokojne rozbicie obozowiska, oraz kąpiel w ciepłym bajorku.
Hekla i dziki offroad
Pomysł wjazdu samochodem na wulkan Hekla wydawał się być interesujący, szkoda tylko, że pogoda nie podzielała tego samego zdania. Samochód dzielnie piął się pod górę, a chmury coraz śmielej zasnuwały niebo. W końcu widoki się skończyły i ogarnęła nas biel oraz zapach przegrzanego oleju. Odstawiliśmy samochód, co by się schłodził i dalej poszliśmy piechotą. Nie wiele dalej co prawda, bo i tak nie było widać coraz mniej. Czarna ziemia i białe niebo, niczym wielkie yin i yang.
Kolejnym celem tego dnia było dotarcie na Landmannalaugar. Prowadzi tam tylko nieutwardzona droga, więc dla świętego spokoju trzeba było zatankować auto. Tak, żeby odgonić wizję stanięcia na bezludziu bez paliwa, albo na bezpaliwiu bez ludzi… Tak znaleźliśmy ostatnią przed bezpaliwiem stację benzynową prawie na bezludziu. Przy stacji mała knajpa z hotelikiem i nawet tam na końcu końców spotkaliśmy język polski, dowodząc tym samym, że właśnie nas Polaków jest na Islandii najwięcej. Poza oczywiście Islandczykami, ale już nie długo…
Droga na Landmannalaugar obfitowała w nierówności, kamloty i piękne widoki. Podróż minęła więc szybko, pomimo wielokrotnych fotostopów. Z każdym kolejnym kilometrem w głąb Islandii, ta coraz bardziej mnie zaskakiwała tym jak bardzo zróżnicowany może być księżycowy krajobraz oraz co natura potrafi namalować mając tak ograniczoną ilość farb.
Wodospady, fale, deszcz, czyli woda z każdej strony.
Promienie słońca oświetliły płynącą nieopodal kempingu rzeczkę. Wraz z pierwszym brzaskiem dało się słyszeć pierwsze beczenie owiec pasących się po drugiej stronie rzeki. Wstał wyjątkowo słoneczny dzień, lecz jak długo taki pozostanie tego nie wiedział nikt. Zdaje się, że nawet Bóg daje się zaskoczyć pogodą na Islandii i ogląda ją jak całkiem niezły serial z częstymi zwrotami akcji. Nie mniej, tego dnia pogoda dopisała, owszem padało, ale świeciło również słońce… czasami.
Tuż po śniadaniu ruszyliśmy znów w drogę, przed nami były wodospady, plaża i kanion. Cały dzień poruszaliśmy się drogą numer 1, aż pod sam lodowiec Vatnajökull, gdzie znów znaleźliśmy nocleg.
Dzień jazdy samochodem i przewspaniała Öxi
Zazwyczaj cały dzień spędzony w samochodzie nie brzmi interesująco, ale nie na Islandii. Tutaj nawet podczas przejazdu z jednej miejscowości do drugiej, nie można się nudzić. Ale po kolei. Dzień przywitał nas przepięknym słońcem, w którego blasku podziwialiśmy błękitny kolor lodowca Vatnajökull. Następnie dotarliśmy do lodowcowej laguny, przez którą wielkie lodowe góry spływały do morza stając się coraz mniejsze i mniejsze, aż znikają całkowicie w odmętach Atlantyku.
Następnie czekała nas długa podróż wzdłuż zachodniego wybrzeża. Krętymi drogami po malowniczych górach i zatoczkach. 400 km. malowniczych islandzkich dróg w tym ta jedna jedyna Öxi, czyli szutrowy skrót jedynki. Po drodze odwiedziliśmy Seyðisfjörður (w sumie równie dobrze mógłbym tu wpisywać ciąg losowych liter z islandzkiego alfabetu…), czyli miejscowość, do której na desce zjeżdżał Wallter Mitty. A na nocleg dojechaliśmy nad jezioro Myvatn (… ale tego nie zrobiłem, tylko wysilam się i wypisuję prawdziwe nazwy), gdzie całą noc towarzyszył nam porywisty wiatr.
Gdy z ziemi leci para i śmierdzi jajem…
Pogoda zmieniała się cały dzień i to, co pięć minut. Najpierw pięć minut lało, a potem dziesięć minut padało, później trochę siąpiło, kropiło a czasem nawet mżyło i tak w kółko. Wiedziałem, że kiedyś trzeba będzie odpokutować za wczorajszy pełen słońca dzień. No cóż, akurat, gdy mieliśmy cały dzień jechać to cały dzień świeciło słońce, a gdy mam cały dzień głównie chodzić to cały dzień leje. Ot uroki Islandii. Dobrze, że chociaż ziemia była gorąca, aż się z niej dymiło. Tutejszą ciekawostką jest chleb pieczony w ziemi. Ciasto wkłada się do specjalnych pojemników, a następnie zakopuje na kilka godzin, później, jeżeli elfy na to pozwolą, można rozkoszować się chlebem, którego spróbować dane mi niestety nie było, no cóż… Trzeba będzie tu wrócić.
Dzień gdy w końcu zgraliśmy się z pogodą.
Gdy poprzedniego dnia przyjechaliśmy na kemping było już szaro, wiał wiatr i padał deszcz. Nic więc dziwnego, że nie zwróciliśmy uwagi na otaczający nas krajobraz. Po prostu go nie widzieliśmy. Krajobraz, który z rana okazał się być bajkowym. Okazało się, że deszcz, który towarzyszył nam poprzedniego dnia, pobielił pięknie otaczające kemping góry, gdy był jeszcze śniegiem. I tak głównie zielonkawy krajobraz urozmaiciły bielejące w oddali szczyty, a to wszystko pięknie opromieniało słoneczko. Aż chciało się tam zostać, mimo że było zimno.
Tego dnia zgraliśmy się z pogodą idealnie. Gdy jechaliśmy autem padało, ale gdy tylko dojeżdżaliśmy do kolejnych punktów na naszej mapie, dokładnie na czas zwiedzania padać przestawało. A gdy znów zaczynało był to znak by jechać dalej. A dziś w planie mieliśmy kolejny wodospad oraz niezwykłe miejsce gdzie stykała się europejska płyta tektoniczna z amerykańską.
Ostatnim punktem na dziś był Reykjavik, gdzie weszliśmy na wieżę katedry, by z niej podziwiać panoramę stolicy Islandii. Na koniec było jeszcze fish and chips i do spania, bo następnego dnia wylot do domu. Nocleg znaleźliśmy nad brzegiem morza w pobliżu lotniska, całą noc wiało i było przeraźliwie zimno, ale następną noc spędzimy już przecież w ciepłej jesiennej Polsce.
Wylot tak, ale przed nim jeszcze jedno miejsce.
Bo skoro wylot dopiero popołudniu, to przedpołudnie można jeszcze wykorzystać na małą wycieczkę po południowym wybrzeżu. Zobaczyć ostre skały rozdzierające fale, przejechać się ostatni raz islandzką nieutwardzoną drogą pośrodku niczego, sfotografować pomarańczową latarnie morską i kupić pina na kapelusz. Checklista zrobiona, więc nic tylko ruszać. Tak jak tę wyprawę rozpoczęliśmy od latarni morskiej, tak i latarnią ją zakończyliśmy. A potem było już tylko czekanie na opóźniony samolot, wino na lotnisku i piwo w samolocie oraz podróż z lotniska do domu.
-Wojtek nie jedź tak szybko. Jest ciemno, nic nie widać, a poza tym się świat rozmazuje.
-Nie jadę szybko, a świat się nie rozmazuje!
-Aha….
…
-Nie jedziesz za szybko? – Zapytał nie otwierając oczu by nie wybudzić się ze snu
-Nie, dobrze jadę!
-To dobrze, jedź!
…
– Już na miejscu? Ty chyba jechałeś za szybko….
Do następnego!
Qbala Kapelusz
Pozostaw komentarz