Wielki kompozytor okazał się być małomówny z lekka tylko się uśmiechał, zdając się być pochłonięty rozmyślaniami. Może właśnie coś komponował. Wysłuchawszy, więc milczenia fortepianu, którego tam nie było, ruszyliśmy w miasto szukając dogodnego miejsca by napić się kawy. Uroki miasta przeważyły jednak nad kawowym głodem, a surowy i dokładny zegarek odmierzał czas…
Gdy czasomierz nieubłaganie pokazywał, że parkomat zaczyna wołać, ruszyliśmy dalej. Po krótkim postoju, by zobaczyć miasto z wierzchu i następnym, w kolejnych punktach widokowych, dotarliśmy do drugiej mieściny. Deia, położona na zboczu góry zakończonym początkiem morza, dostarczyła kolejnych porcji piękna, a także porcji obiadu w knajpeczce po schodach.
Napełnieni nowymi siłami, oraz pożywieniem, czas był jechać dalej. Drogi kręciły się coraz bardziej, zmuszając do coraz to trudniejszej walki z czasem. Lista lokacji na dany dzień była długa, każda następna godzina niestety coraz krótsza. Trzeba było z czegoś zrezygnować… Zrezygnowałem, więc z bezpieczeństwa i docisnąłem pedał gazu, w końcu, „Gdy wszystko jest pod kontrolą, znaczy, że jedziesz za wolno.”
Lokacja za lokacją, zatoczka za zatoczką, odkrywaliśmy kolejne objawy piękna tego świata uwięzionegi na maleńkiej wysepce. Aż do momentu, w którym znaleźliśmy zapomniany przez ludzi basen. Pierwsze miejsce, które przypomniało nam o obrzydliwości gatunku jakim są ludzie i niejako zaburzyło sielankę pięknych wakacyjnych widoków, wprowadzając odrobinę dramatyzmu.
Słońce powoli opadało, a wraz z nim siły podróżników. Daliśmy za wygraną i skierowaliśmy koła w stroną hotelu. Nie tyle ze zmęczenia, co ze strachu, że spóźnimy się na kolację.
Droga nie była prosta ale też nienudna. Obfitowała więc w postoje na fotopstryki i łakome pochłanianie krajobrazu. Do hotelu dojechaliśmy po zmroku, ale na kolacje zdążyliśmy.
Jakoś mi to umknęło – kto Ci oprócz kapelusza towarzyszył?