Wykorzystaj okazję…, czyli opowieści z życia młodego budowniczego.

Zadzwonił budzik wyrywając mnie ze snu, choć nawet nie wiem czy można nazwać to snem. Cyfry na zegarku układały się w niedorzeczną wartość 03:00. Środek nocy a ja muszę wstać i za godzinę siedzieć już za kierownicą, by zlizywać kolejne kilometry z szorstkiej, betonowej autostrady i rozkoszować się ich słodko gorzkim smakiem. Słodkim, bo nie ma nic lepszego od jazdy po pustej autostradzie w środku nocy. Gorzkim, bo nie ma nic gorszego niż jechać niewyspanym po często monotonnych autostradach. Jeszcze chwilę – szepnąłem do komórki i pogłaskałem przycisk drzemki.

Dwa dni wcześniej kolega poprosił, bym przejął budowę pod belgijską granicą, to jest ponad 300 km od mojego domu, a muszę tam być o 7:00 rano. Oczywiście, zgodziłem się, bo nigdy nie przepuszczam okazji do kolejnej podróży w nieznane rejony. I tak, półprzytomny siedziałem już w samochodzie i dociskałem pedał gazu by zdążyć minąć Frankfurt przed porannymi godzinami szczytu.

Umówieni byliśmy na dworcu, w małej miejscowości, w niemieckiej krainie zwanej Eifel. Choć dworzec to dużo powiedziane. Gdy odnalazłem mały parking położony obok drewnianej budy, która to sąsiadowała z peronem i biednym jednotorowym szlakiem kolejowym, spojrzałem na zegarek – 20 minut przed siódmą. Mogę się zdrzemnąć.

Szybkie instrukcje, objazd budowy, która ma się rozpocząć za półtora dnia i od dwunastej jestem wolny, do jutra do 7:00. Znalazłem hotel i… co teraz? „Wykorzystaj okazje!” szepcze do mnie aparat ukryty w plecaku. Ahoj przygodo! Jadę szukać piękna.

Pogoda była typowo niemiecka, a przynajmniej mi Niemcy zawsze się z taką kojarzyły. Niebo zasłane chmurami, z których od czasu do czasu popadywał deszcz.

Zwiedzanie rozpocząć chciałem od wizyty w sklepie. Okazało się, że najbliższy jest w następnej miejscowości tj. 15 km dalej. Wrzuciłem, więc torbę z aparatem do bagażnika, Kapelusz na siedzenie pasażera i ruszyłem na poszukiwanie Lidla.

Uczyniłem zakupy na kolejne dni, a skoro już znalazłem się w większym miasteczku to postanowiłem je obejrzeć. Miejscowość całkiem urocza, z zamkiem na wyposażeniu. Trzeba jednak przyznać, że zamek, twierdza, umocnienia lub chociaż ruiny którejkolwiek z tych budowli, są w wyposażeniu standardowym większości niemieckich, choć trochę większych miejscowości.
Wziąłem aparat w dłoń i ruszyłem krętymi uliczkami nowo poznawanej mieściny. Czubki butów skierowałem w stronę zameczku na szczycie i uczyniłem pierwsze kroki.

Miasto architektonicznie przypominało bardziej Francję niż Niemcy. Przestało mnie, zatem dziwić, że sami Niemcy mówią na ten rejon „Francja”. Wąskie uliczki, przewaga kamienia nad murem pruskim i jakiś taki spokojny klimat. Mniej pospieszny niż w standardowych miastach Republiki Weimarskiej. W ogóle, czułem się w tym rejonie jakoś inaczej. Pierwszy raz miałem w Niemczech wrażenie, że jestem na odludziu. Wokół nic się nie działo, nawet spotkać kogoś było trudno, a był czwartek po południu. Mijałem, więc puste uliczki w drodze na szczyt.

Na górze okazało się, że w zabudowaniach zamkowych mieści się schronisko młodzieżowe i aktualnie oblegane jest przez wycieczkę szkolną. Tabun krzykliwych dzieci rozsianych po dziedzińcu skutecznie mnie odstraszył. Zmieniłem, więc kurs i tym razem skierowałem się w stronę stawu w miejskim parku. Chcąc skrócić drogę wylądowałem na prywatnym podwórku, z którego tym razem przepędziły mnie, nie dzieci, lecz psy.

W końcu dobrnąłem do parku, gdzie zająłem jedną z przywodnych ławeczek. Dochodziła godzina piętnasta. Z nieba powoli zaczynało kropić i z każdą chwilą deszcz przybierał na sile. Mój organizm również zaczął domagać się dodatkowej dawki snu, którego tej nocy, przyjął zbyt mało. Przedsięwziąłem, więc powrót do hotelu, by naładować baterie snem, lecz to jeszcze nie koniec zwiedzania na dziś.

Obudziły mnie promienie zachodzącego słońca, a raczej Słońca, które dopiero ma w planach zajść i te plany nie są jeszcze do końca sprecyzowane w czasie, jest lecz już tak nisko, że wpada przez okno i uderza fotonem w oko. Szybko oszacowałem pozostały mi czas i spojrzałem na mapę w poszukiwaniu ciekawych miejsc na wieczorną sesję. Jakieś 25 km stąd jest zapora wodna, długo się nie zastanawiając wsiadłem do auta i pomknąłem w stronę zachodzącego słońca.

Ale ty jesteś wielka! – pomyślałem, na widok betonowego olbrzyma. I po co Ty tu jesteś. Ogromna zapora wodna i gdzie? Na jakimś wigwizdowie gdzie nie ma prawie nic.
Tylko ja na Ciebie wleźć? – Zwróciłem się po raz kolejny do zapory, lecz ta wciąż stała milcząc. Może i lepiej, bo w jej położeniu, choćby najmniejsze jęknięcie z jej strony, mogłoby oznaczać coś bardzo złego. Nie martwiłem się więc bardzo, że moja nowo poznana koleżanka pozostaje niewzruszona, nawet mnie to cieszyło. Znalazłem dróżkę przez las i rozpocząłem wspinaczkę z nadzieją na piękny zachód słońca. Wspinaczka nie trwała długo, lecz na zachód słońca i tak było już za późno…

Słońce zaszło, zabierając ze sobą ostatnie resztki jasności. Niby nic, jutro przecież pojawi się znów. Złożyłem statyw, spakowałem plecak i poszedłem w stronę samochodu, dróżką przez las. Wtedy zdałem sobie sprawę, że gdy nią wchodziłem miałem coś, czego teraz mi brak. Nic nie zapomniałem, po prostu zostało mi to brutalnie zabrane, ale jak się idzie fotografować zachód słońca, trzeba być przygotowanym na powrót po ciemku. Ja nie byłem…
-Au…!!!  MOJA STOPA!!! Głupi Korzeń…. Ktoś tu jest? – Cisza – Nie? – Cisza – Na pewno? – Cisza.
Hmm, następnym razem będę pamiętał, by wziąć ze sobą latarkę. I tak, od tego czasu, stale mam przynajmniej jedną w aucie.

Do następnego
Qbala Kapelusz

Pozostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

2 komentarze